
Ponad 50 (słownie: pięćdziesiąt) przeprowadzek na koncie – znacznie więcej, niż ilość przeżytych dotąd lat. Od tej chwili nie zamierzam liczyć dalej – już i na tym etapie większość ludzi zwyczajnie mi nie wierzy. A będzie tego więcej, może nawet nigdy nie osiądę – bo taki wzór z dzieciństwa, bo takie warunki dyktuje mi życie, bo jeszcze nie skończyłam z emigracjami, bo lubię, bo nie potrafię inaczej (i nie chcę), bo… dlaczego nie?
Kto powiedział, że trzeba zapuszczać korzenie, że nie można wozić ich ze sobą? Dom, to podobno miejsce, gdzie czujemy się dobrze i bezpiecznie, miejsce, gdzie są nasi bliscy, miejsce, do którego się wraca.
Ileż to już razy, po kolejnych przenosinach mówiliśmy sobie, że to już ostatni raz, urządzaliśmy nowe lokum, poznawaliśmy okolicę, kupowaliśmy meble, sprzęty, milion ozdobnych pierdółek (tak, ten etap jest fajny), po czym, po kilku miesiącach napawania się efektem, wracały one – szwędacze. I nagle, wszystko znowu robiło się oklepane, już nie-nowe, nudne, a my, zamiast przywiązania – zaczynaliśmy odczuwać związanie (synonim zniewolenia).
Zatem, po blisko pół setki przeprowadzek postanowiliśmy przyznać sobie szczerze – ten typ tak ma, tego się nie leczy, tym należy się cieszyć. Tym samym poczuliśmy się szczęśliwi i wolni, pożegnaliśmy wyrzutu sumienia i przyjęliśmy, że taki mamy lifestyle, a nasz dom tworzymy my sami, oraz skrawek ziemi, który akurat znaleźliśmy pod stopami.